Miało być o typografii, a przez cztery tygodnie nie opuszczaliśmy Biura Obsługi Klienta, precyzując do bólu parametry techniczne publikacji, którą powierzono nam w opiekę. Uwierzcie mi jednak, że nie był to czas zmarnowany. Wylewając kilka kropel potu na starcie, unikniemy morza łez na mecie.
Wszystko już było
Jestem po lekturze wywiadu ze znanym polskim typografem Andrzejem Tomaszewskim, opublikowanym na blogu Rafała Świątka*. Czapki z głów i pełny szacun dla ogromu wiedzy i kultury jaką prezentuje Tomaszewski. Także sam blog „Typografia po polsku” winien IMHO być obowiązkową lekturą każdego z nas.
Ponadto przeczytałem kilka nieznanych mi jeszcze książek o typografii, włączając w to ostatni hit wydawniczy „Nową Typografię” Jana Tschicholda. Na koniec sięgnąłem po e-wiedzę do internetu, co ostatecznie dopełniło czary goryczy.
Uświadomiłem sobie bowiem, iż w różnej formie, kształcie i kolorze, o typografii napisano już wszystko - jawnie i skrycie powielając w kółko te same treści i wyliczając do znudzenia podstawowe grzechy popełniane przez osoby parające się komputerowym składem publikacji.
Panta rhei
W czasie mojej wieloletniej przygody z poligrafią nazwa komórki, w której przygotowywano publikacje do druku ulegała kilkakrotnej zmianie. Na początku, był to skład lub fotoskład, potem pracownia typografii komputerowej, później studio graficzne, a ostatnio doszedł jeszcze fantazyjny dział kreacji.
Także nazwa stanowiska ewaluowała: składacz, fotoskładacz, operator monitora ekranowego, dtp-owiec, grafik komputerowy, projektant.
Wreszcie sama relacja delikwenta do jednostki macierzystej miewała różne oblicza: etat, umowa o dzieło lub zlecenie, umowa śmieciowa lub na gębę. Dziś najmodniej być freelanserem, przez etatowców nazywanym kanapowcem, gdyż zlecenia rzeźbi się w domu na kanapie, z laptopem na kolanach i kotem na klawiaturze.
Bywa, że kończy się to rozpaczliwym ogłoszeniem: „złamię książkę za bułkę”, choć może lepiej łamać za bułkę i mieć ją potem wyłącznie dla siebie, niż za cały bochenek, który w wersji brutto ma kilkanaście kromek z masłem i kiełbasą, a w wersji netto pozostają kromki dwie i to wegańskie. Ja rozumiem, że netto musi być mniejsze od brutto, ale kto do cholery zżera całą moją tarę?
Wirtualny fach
Nigdy w życiu nie spotkałem typografa, choć robotę typografa (czyli projektowanie i przygotowywanie publikacji do druku) wykonywałem przez wiele lat. Dziś z efektami tego tajemniczego procederu mam do czynienia każdego dnia, przyjmując do druku pliki produkcyjne.
Tak więc zamiast powielać książkowe mądrości, w kilku najbliższych odcinkach opowiem o niektórych typograficznych wynalazkach, z którymi spotykam się na co dzień. Niech służy to przestrodze, pouczeniu ale przede wszystkim pokrzepieniu serc.
Zgodnie bowiem z ludową mądrością przekazywaną niestrudzenie z poligrafa na poligrafa, nic tak nie krzepi człowieka, jak świadomość, że ktoś ma się od nas gorzej i potrafi lepiej niż my spartaczyć zgoła prostą robotę.
Natomiast wiedzę teoretyczną każdy może uzupełnić kierując się chociażby radą przywołanego wcześniej Andrzeja Tomaszewskiego: Gdzie się uczyć? Jeśli komuś nie wystarczają krajowe szkoły, imprezy warsztatowe i seminaryjne oraz dostępna literatura, nie ma problemu. Zürcher Hochschule der Künste albo Création Typographique w paryskiej École Estienne pracują nie bojąc się modnego hasła „No future book”. Trzeba poznać język i jechać po naukę. Wszystko jedno który: angielski, niemiecki, francuski, włoski czy czeski, bo szkół w Europie dostatek.**
Ja wymiękam, ale przed Wami świat stoi otworem. Póki co...
...zejdźmy jednak na ziemię
Liczne są sposoby przybijania gwoździ do deski. Można pięścią, dziurkaczem, telefonem komórkowym... można też młotkiem. Solidnym, trwałym, z kowadełkiem mocno osadzonym na trzonku. To, że pięść mamy zawsze pod ręką, a nawet w ręce samej, nie oznacza wcale, iż jest ona narzędziem optymalnym.
Podobnie jest w składzie komputerowym. Mamy Worda i jego darmowego awatara Open Ofiice’a. Mamy Corela szczycącego się świetnym stosunkiem ceny do możliwości. Mamy wreszcie świętą trójcę Adobiego: ID, AI i PS. Coś mniej słychać już o Quarku, a Page Maker i Corel Ventura odeszły całkowicie w siną dal.
Mnie najbardziej żal Poltypa (Polseta) i Cyfroseta, od których zaczynałem. Był to polski produkt warszawskiej firmy Cyfronex. Składało się „na czuja” na wielkich typograficznych klawiaturach, nie widząc efektu lecz sekwencje fontów poprzedzielanych rozkazami technologicznymi. Program dawał popalić nieźle i wymagał od operatora niesłychanej wyobraźni i wyczucia. Miał jednak podstawową zaletę. Będąc polskim produktem, stworzonym przez praktyków-poligrafów, był świetnie dopracowany pod względem typograficznym i wyczulony na specyfikę składu w naszym języku. Niestety wiatr przemian zmiótł go z powierzchni polskiej ziemi.
Wybór właściwego młotka
Z pewnością najważniejszą personą w typograficznej dramie pozostaje nadal człowiek, acz bez narzędzia czyli profesjonalnego oprogramowania dtp (a nie pakietu biurowego typu Word, Excel i Power Point) efektu nie będzie. Pisałem już o tym wielokrotnie.
Dużą popularnością cieszy się Corel, którego cena jest do przełknięcia nawet dla osób rozpoczynających swoją zawodową drogę grafika komputerowego. Niestety. O ile każda kolejna wersja Corela, coraz lepiej radzi sobie z podstawową funkcjonalnością do jakiej jest przeznaczona, czyli z tworzeniem i obróbką grafiki wektorowej, o tyle stosowanie Corela do składu tekstów zwartych, zawsze skończy się typograficznym fiaskiem i/lub próbą samobójczą grafika komputerowego.
Zarządzanie kerningiem, światłem między wyrazami i leadingiem, automatyczne likwidowanie wdów i szewców oraz pojedynczych zgłosek wiszących na końcach wierszy – to prawdziwy test prawdy o programie dtp. Przy składzie książki, dochodzi swobodne przelewanie tekstu pomiędzy szpaltami i kolumnami, generowanie przypisów, indeksów, żywej paginy i spisu treści. To wszystko powoduje, że przy składzie obszerniejszych tekstów Corel, wcześniej czy później, musi pójść w odstawkę.
I have a dream
Kiedyś przyszedł do mnie klient ze zleceniem składu powieści Sienkiewicza „Ogniem i Mieczem”.
- Płacę każde pieniądze – powiedział.
- Świetnie – odpowiedziałem – 500 zeta za arkusz. Pasuje?
- Pasuje. Pod warunkiem jednak – dodał z przekąsem – że skład wykona pan w Photoshopie.
Zbladłem. Chciałem uciekać, ale wszystkie drzwi w fotoskładzie były zamknięte, a okna zakratowane.
- A w InDesignie nie mogę? - zapytałem drżącym głosem.
- Photoshop albo śmierć – szyderczo zaśmiał się Klient.
- Wolę śmierć – krzyknąłem i.... obudziłem się.
Była czwarta nad ranem. Wziąłem z półki nad łóżkiem instrukcję obsługi In Designa i zatopiłem się w lekturze. Do pracy zaspałem, więc koło południa zadzwoniłem po prośbie o urlop „na żądanie”. Zgodnie z nowymi przepisami prawa pracy uzasadnienia nie musiałem podawać, ale podałem. Zostałem wysłuchany i zrozumiany. W nocy straszono mnie przecież ogniem, mieczem i photoshopem.
Z chochlikowym pozdrowieniem
Andrzej Gołąb